Strona:Juliusz Verne-Podróż Naokoło Księżyca.djvu/032

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Michał Ardan, nie mówiąc ani słowa, zdjął czapkę i ukłonił się dwom swoim towarzyszom. Takie przestrzeganie formalności w podobnych okolicznościach, odejmowało mu mowę. W życiu swojem nie widział nic tak „amerykańskiego.“
Barbicane i Nicholl po załatwieniu swych rachunków powrócili do okienka, i patrzyli na gwiazdy, jaskrawo odznaczające się na czarnem tle nieba. Lecz z tej strony nie można było widzieć księżyca, który idąc od wschodu na zachód, zwolna wznosił się ku zenitowi.
— A księżyc gdzie? zapytał Ardan, — czy przypadkiem nie chybi na naszę schadzkę?
— Bądź spokojny, odpowiedział Barbicane. Nasza przyszła siedziba jest na swojem stanowisku, lecz nie możemy jej dostrzedz z tej strony. Otwórzmy okienko przeciwległe.
W chwili gdy Barbicane zabierał się do tej czynności, uwagę jego zwróciło zbliżenie się jakiegoś przedmiotu jasnego. Była to tarcza ogromna, której rozmiarów kolosalnych trudno było oznaczyć. Przód jej obrócony ku ziemi jaśniał żywem światłem. Możnaby powiedzieć, że to mały księżyc odbijający światło wielkiego. Zbliżał się on bardzo szybko, i zdawał się opisywać wokoło ziemi okrąg przecinający drogę przez pocisk przebywaną. Ruch jego przenośny uzupełniał się ruchem obrotowym około własnej jego osi, to jest zachowywał