Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przepraszam, zapomniałem. — Mimo to przypatrywał się sąsiadowi wciąż jeszcze nieufnie. Nie wiedział, jak się ustosunkować do tego kapitana Forta, przyjaciela Leili, który ich dwa razy odwiedził. Miał szczerą twarz i szczery głos, ale dziwne zapatrywania i, tak się Piersonowi przynajmniej wydawało, coś z mahometanina, coś z dziewiczego lasu, coś z afrykańskich stepów. Tkwił w nim jakiś nieoczekiwany cynizm, jakieś dziwaczne poglądy o Anglji, których wcale nie ukrywał. Tym swoim szczerym głosem mówił słowa, które trafiały słuchającego, jak kule i przeszywały nawskroś. Krytycyzm taki wydawał się Piersonowi o wiele bardziej wyzywający w ustach człowieka, który przeszedł przez identyczny system wychowawczy, jak on sam, niż gdyby go słyszał od człowieka niewykształconego, artysty, cudzoziemca, nawet lekarza, naprzykład Jerzego. Ogarniało go w takich chwilach niemile uczucie, jakby dotknął kolczastego liścia; dowcipy Forta nie bawiły go. Bezwątpienia Edward Pierson unikał niemiłego zderzenia z szorstką filozofją życiową, co było przecież zupełnie naturalne.
Pierson i Noel odeszli po pierwszej części koncertu. Pożegnali się z dwojgiem pozostałych przy drzwiach. Wsunął rękę pod ramię córki i, wychodząc z sali koncertowej, snuł dalej łańcuch swych myśli.
— Czy lubisz kapitana Forta, Nolli?
— Tak; to miły człowiek.
— Robi zapewne miłe wrażenie, ma też miły uśmiech, ale — zdaje się — dziwne zapatrywania.
— On jest zdania, że Niemcy nie są o wiele gorsi od nas; twierdzi, że wśród naszych jest też dość zawadjaków.
— Właśnie to mam na myśli.
— Więc tak nie jest, tatusiu?
— Z pewnością nie.
— Policjant, z którym kiedyś rozmawiałam, powie-