Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wściekłe psy.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wreszcie Popiołka przejrzał papiery, złożył je, wsunął w kopertę celuloidową i rzuciwszy na biurko, posunął pogardliwie w stronę Piotrowskiego.
— Obiecałem — więc dotrzymuję słowa, ale pan i tym razem mnie podszedł. Gdybym był wiedział, z kim mam do czynienia... Ale — mniejsza już z tem... Co mi na tem zależy!...
Skrzywił się i splunął.
— Słuchajcie, Zaucha!... Ten piękny pan był — między innemi — ochraniarzem carskim! Dlatego to nie śpieszył się dawniej do kraju, dlatego teraz — spieszno mu z Rosji... Kanalja!...
Piotrowski znowu westchnął pokornie, ale szybkim ruchem ściągnął kopertę z biurka i wsunął w zanadrze.
— Widzicie? Oto człowiek interesu! Jego — nic nie zniechęci.
— Cóż mam mówić? — odpowiedział Piotrowski zcicha, podniósłszy głowę i rozkładając ręce z własnym, wielkim portfelem. — Wiem, co zrobiłem. Może mógłbym powiedzieć, że takim zrobiły mnie czasy i ludzie, wymówka, którą zwykle pan się zasłania, panie Popiołka...
— Wspólnika pan zamordowałeś!
— Tego mi pan nie dowiedziesz!
— Jużci, nie byłem przy tem, ale jestem pewny...
Piotrowski uśmiechnął się.
— Ciekawy jestem, czy pan nie uderzyłbyś wiosłem po palcach człowieka, któryby się chwytał pańskiej tonącej i zalanej wodą łódki! A teraz —
Wyjął z portfelu garść banknotów i zaczął liczyć.
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć...