Przejdź do zawartości

Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

burza, dostali morskiej choroby — i po raz pierwszy doktór stosował swoje lekarstwa.
Doktór był bardzo zły na tę podróż.
— Po co ja jestem królewskim doktorem? — biadał przed kapitanem okrętu. Żebym był zwyczajnym doktorem, tobym sobie siedział w wygodnym gabinecie i chodził do szpitala. A tak, muszę się tłuc po świecie. Zresztą być zjedzonym w moim wieku, to jest bardzo nieprzyjemna rzecz.
Zato kapitan był coraz weselszy. Przypominał sobie, kiedy to uciekł z domu rodziców, zapisał się do legji cudzoziemskiej i walczył z murzynami. Młody był wtedy i wesoły chłopak.
Najbardziej cieszył się Felek.
— Jakeś jechał do białych królów, to mnie nie zabrałeś, tylko kapitańskich lalusiów. A jak jedziesz do ludożerców, tamci cię opuścili, a Felek jedzie.
— Mój Felku, tłomaczył się zawstydzony Maciuś, nie byłeś zaproszony, a etykieta każe, żeby na zaproszenie brać tylko tych, kogo chcą. A Stasio i Helcia chcieli ze mną jechać, tylko im mama nie pozwoliła.
— Ja się nie gniewam — powiedział Felek.
Zajechali do portu, wysiedli z okrętu i jeszcze dwa dni jechali koleją. Tu już były palmy, różne drzewa daktylowe i figowe, rosły piękne banany, i Maciuś ciągle wydawał okrzyki zachwytu. A murzyński książę tylko się uśmiechał, aż mu zęby białe tak błyszczały, że strach ogarniał.
— To jeszcze nie las afrykański, później zobaczycie, co znaczy las prawdziwy.
Ale zamiast lasu zobaczyli pustynię.