Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   234   —

rosnące w barwy pola i lasy, aż do wschodu słońca nad jeziorami.
— Kochany kraj! — szepnął Kazimierz — tu moja droga i życie...
Nad miastem odradzał się nowy dzień siny, piętrzył się coraz wyraźniej kapryśny porost domów na wzgórzach, aż do wyniosłych strażnic uniwersytetu i góry Zamkowej. Przez ciszę, czekającą na wybuch dnia, zadźwięczą rogi bojowe litewskie z zamku, czy popłynie z murów uniwersyteckich promienista pieśń Filaretów?.. Słuchają kamienne Jagiellony wzdłuż portyku katedry, na placu, gdzie duma Kazimierz.
Świątynia odwraca do niego dłuższy wymiar swego wielkiego czworoboku, który stoi tu, choć w zmienionym kształcie, od czasu jak Litwa Litwą, przykrywa swą arką przymierza zagasły pod chrześcijańskim ołtarzem ofiarniczy kamień Perkuna. Pod portykiem dawni dziedzice tej ziemi stoją nieśmiało, zagnani w mur, patrzą na wyrastające w pobliżu obce widma i śnią kamiennie, oczekując losu...
Obudzić to miasto, ten kraj! Odwołać ludzi od niepłodnych waśni, wskazać im wspólne cele i niebezpieczeństwa! Kazimierz poczuł w sobie wyraźne powołanie. W porywie ranka i młodości wszystkie pragnienia jego zlały się w jeden plan, dopełniając się i wspierając.