Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   233   —

Wino, szumiące mu w głowie, wzburzona młoda krew dziwne mu do mózgu sprowadzały jasnowidzenia. Ani pamiętał już kolacyi w garkuchni, ani bachicznej kompanii. Podniecone siły młodości rwały się gdzieś szlakiem pogodnego nieba, daleko stąd, w przestrzeń i w przyszłość. Ogarnął go rzewny i twórczy optymizm, moc ukochania rzeczy wielkich poprzez lichotę rzeczy otaczających. Kojarzyły się w nim same chwile szczytne jego istnienia, nikły pospolite; z mgły wspomnień dziecinnych wstawały, niby zapachami, jakieś pamiątki marzeń heroicznych; brzmiały mu w uszach młodzieńcze, wezbrane zapałem, pieśni uniwersyteckie; wszystkie pragnienia czynu i podboju przychodziły mu na pamięć, naznaczone na szarem paśmie dni ognistym śladem wyróżniającym. Ślad ten prowadził do jednego wspomnienia jasnego, które trwało niemal przed oczyma przytomne.
Była to piąta noc od owej, gdy wyjeżdżał z Rarogów i ta sama godzina. Poczuł ten sam dreszcz niedospania i zapach zaledwie budzącego się dnia. Ujrzał Krystynę u podjazdu, oświetloną czerwieniejącymi od domu rzutami światła, prostą, odważną. Przebiegł skróconem błyskawicznie wspomnieniem, jak snem, tę drogę do stacyi, raz tylko w życiu widzianą, ale jasno pamiętną — od czarnych kłębów parku, w którym Ona pozostała przez