Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   196   —

— To jest jednak człowiek, z którym warto gadać — rzekł Słuszka.
— Może na powietrzu?
— Gdziekolwiek, ale kiedy się chce myśleć.
— Powiedz raczej: kiedy się jest młody. Ja mam swoje przyzwyczajenia w myśleniu i w sposobie życia, przyzwyczajenia dostatecznie już sformułowane.
Wypadkiem, Jerzy Dubieński nie podzielał też dzisiaj zdania margrabiego; nieśmiało bronił Fabiusza, ale umilkł, gdy d’Anjorrant zwrócił rozmowę w sposób niespodziewany:
— Ten pan mało mnie obchodzi. Żal mi tylko pani Oleskiej, bardzo miłej kobiety, że zostaje pod wpływem swego zagadkowego kuzyna. Nieprawdaż, panie Dubieński?
Księżna Teresa znalazła się znowu w trudnem położeniu. Niedawno powołała Fabiusza do udziału w swojej siostrzanej misyi; teraz ten wspólnik okazuje się niesympatycznym, nie dość dobrze wychowanym dziwakiem.
Wieczór dzisiejszy nie udawał się. Po paru sennych propozycyach na jutro, Schwind powstał i dość arbitralnie odezwał się:
— Panie są zmęczone i udadzą się zapewne na spoczynek, a my pójdziemy do klubu.
Kobryński się obudził i począł ruszać najeżonymi wąsami, d’Anjorrant zaś wstał, wyciągnął rękę do Westfalczyka i rzekł stanowczo: