Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   95   —

bramą okólnika folwarcznego oficer, dowodzący oddziałem, wzniósł rękę i zakomenderował: „Stępa!“ — poczem zaraz wytłumaczył się:
— Nie będziemy przecie wpadali pędem do folwarku, jak kozaki.
Zobaczono już oddział zdaleka, bo ekonom stał przed drzwiami swego mieszkania, z okien wyzierały twarze kobiece, a pod stodołą zebrała się kupa parobków, wyrostków i dzieci, przyglądających się w osłupieniu żołnierzom, którzy zsiedli z koni i przeprowadzali je, dymiące, po okólniku. Konia oficerskiego i Bronkowego Brutusa wziął za uzdy karbowy.
Oficer szepnął na ucho Bronkowi:
— Mów ty do niego; przecież go znać musisz.
Zatem młody Linowski tonem uroczystym przemówił do ekonoma:
— Panie Leciewicz! czy masz pan jeszcze u siebie te dwa wierzchowce, któreśmy ukryli przed komisją rekwizycyjną moskiewską?
— Jakie wierzchowce, panie... poruczniku? — Wyjąkał ekonom, przybierając minę zgłupia franta.
— Nie jestem porucznikiem. Komenderuje nami obecny tu pan porucznik Grot.
Zwrócił się do oficera z ukłonem wojskowym. Tedy porucznik Grot przemówił mniej uroczyście, zato przekonywająco:
— Niema co ukrywać, panie. Konie weźmiemy, bo ich potrzebuje armja polska. Płacimy według taksy. Jeżeli ich tu niema, poszukamy dalej.
— Pan porucznik raczy wziąć pod uwagę, że ja bez wiedzy mego pracodawcy nie mogę...