Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   136   —

— Ten sam. Mówiłem z nim przed chwilą.
— I nie powiedziałeś odrazu? Nie zawołałeś mnie? — skarżył się rzewnie Celestyn.
— On się ukazuje i znika, jak chwila natchnienia. — Nie mogłem go zatrzymać. — — Ja go znam oddawna — opowiem ci później. — — — Teraz chodźmy do rannego. Twój pomysł zgadza się wybornie z tem, co mi rzekł właśnie stary Przeor.
— To On jest przeorem? — zapytał Celestyn.
— Tak mi się dzisiaj nazwał.
Gdy Sworski i Łuba stanęli przy leżącym na mchu Bronku Linowskim, zastanowili się przez chwilę nad sposobem obudzenia legjonisty, który spał spokojnie lecz twardo.
— Ułóżmy go najprzód na noszach — rzekł Sworski.
Wykonali to we dwóch, bez szczególnych ostrożności, a Bronek nie obudził się. Ponieważ jednak oddychał równo i nie dawał pozorów cierpienia, ani gorączki, obaj sanitarjusze, choć nie wielcy medycy wyciągnęli stąd dobre wnioski o stanie Bronka. Nareszcie głośna rozmowa i próby podniesienia nosz sprawiły, że młody Linowski poruszył się i wkrótce otworzył olśnione oczy.
— Co to? — gdzie jestem?
— Jest pan na wczorajszem pobojowisku. Oddano nam pana i polecono ustrzec od następstw....
Bronek Linowski nie pozbył się jeszcze osłupienia:
— Zdaje mi się... pan Sworski? — — pan Łuba?
— My sami.
— A gdzie jest ten, który mnie podniósł i opatrzył?
— Oddał mi pana do rąk i odszedł.