Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— Ja nie będę gwizdał. Rewolucya jest zwalczona, więc po co się tu fatygować. Zwalczają ją czynniki w tym celu powołane. Zresztą... ta śliczna dziewczyna...

(Postać, wyobrażająca rewolucyę, zstępuje zwolna ze schodów, wlokąc po ziemi wyłamane skrzydło. Suną się z trudem ze stopnia na stopień krwawe jej sandały, bezwładnie w ręku zwisa ociężały miecz. Nim postać ta dosięgła niechętnego, wzburzonego, a tu i owdzie wrogiego tłumu, rozdarła się zasłona, ukazując w widzialni nową postać. Jest to Goyi Aquellos Polvos. Skazaniec w wysokiej, śpiczastej, pisanej czapce z błazeńskim pióropuszem siedzi na czarnym stołku. Szata dziwaczna, z malowanymi po niej dyabłami, rodzaj ornatu, okrywa go aż do samych stóp. Twarz jego wyschnięta w więzieniach, wargi zczerniałe w torturach, dłonie boleśnie ściśnięte od długich mąk. Oczy wbite w ziemię. Głosy)
PIERWSZY

— Znowu coś odrażającego!

DRUGI

— Ci dekadenci poprostu lubują się w brudach, w obrzydliwościach, w perwersyach i okrucieństwach.

TRZECI

— No, to zakrawa już na jakąś prowokacyę! Cóż to za zabawa, gdzie pokazują same ohydy?

PIERWSZY

— Kogóż to ten drab ma wyobrażać, co pokazuje?

DRUGI

— Jakieś nowatorskie teoryjki, nowinki z czwartego piętra, osądzone przez rozum publiczny.