Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i niegrzecznie zachowali. Byłoby to nie po polsku, niegrzecznie i nie wiedzianoby z jakiego powodu.

MŁODZIENIEC ZŁOŚLIWY

— I na to jest rada. Moglibyśmy się zasłonić względami natury politycznej. Moglibyśmy zapytać, czy należy drażnić czynniki miarodajne widokiem żółtych lampasów w chwili wytężonych „zabiegów“ naszego przedstawicielstwa i w sposób lekkomyślny utrudniać wymienione zabiegi? Jak sądzisz?

PAN ŁYSIEJĄCY

— Dysputa polityczna? Panowie — w konie! Zmykajmy, uchodźmy sromotnie do bufetu, zasłońmy się od walki tych stronnictw małą czarną i większem Curassao de Chypre.

GRONO DAM

— Ułan — brawo! Ułan — brawo! Brawo!

(Ułan z męstwem schodzi ze stopni. Na jego miejsce wysuwa się nieśmiało zwyczajny zakonnik, jowialny grubasek z uśmiechniętą twarzą. Wita go szept przychylny, pomruk radosny. Głosy)
PIERWSZY

— A — bardzo nam miło powitać...

DRUGI

— Czy to jest wyżej wzmiankowany ojciec Gaudenty?

PAN STARSZY

— Moi panowie! Drwijcie sobie z czego wam się podoba. Tylko już od tych spraw — zdaleka!