Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

koszta, zabiegi, starania. Albo to tamte, endeki, nie urządzały odczytów? Przecie tosamo latali po wsiach z temi swojemi latarniami, jak koty, kiedy im ogony w patyki powszczepiać. Pokazało się potem, o co szło. O poselstwa. Zostali posłami — „do izby“ — chy! — i szlus. Żadne im ta teraz odczyty nie w głowie, jak sobie do tej „izby“ powchodziły — i po cztery tysiące rubli na rok w kieszeń pchają.

MALARZ

— No, ja panu powiem, że człowiek człowiekowi nie równy. Ci sami na te interesa psioczyli. Dyabli ich ta zresztą rozgryzą, o co im idzie. Jakieś w tem pewnie mają osobne wyrachowanie. Teraz nędza w modzie. Im większy pan, tem głodniejszemu oberwańcowi rękę podaje, bo przez to większego waloru nabiera.

MULARZ

— To jest prawda, wiesz pan, że bywa między nimi i dziwny człowiek. Na ten przykład choćby ten biały. Całą jesień w tym ta sklepiku kooperackim przesiedział, naftę i śledzie, tabak i słoninę sprzedawał, ręce poodmrażał... Powiedzże mi pan, co miał w tem za interes? Jużci jakiś interes musiał mieć, ale teraz nie widać. Albo może jucha taka już strasznie głupia, że niema o czem gadać...

(Bożyszcze i Czarowic wychodzą zza węgła szopy i zbliżają się do rozmawiających)
CZAROWIC

— Dobry wieczór! Można posłuchać odczytu?