Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
BOŻYSZCZE

— Chciałbyś własną swą hańbę na nich rzucić. A nikogo ci nie żal?

ANZELM

— Nikogo! Posłuchaj tylko, jak cieszą się teraz, że zatrzaśnięte już drzwi. Wrócili do swej gnojówki po odtańczeniu partyami country-dance’a entuzyazmu. Kiedy my tutaj sądzimy i wyprowadzamy skazańców pod szubienicę, tańczą do białego dnia w Warszawie. Gadziny pismacze, które pluły w krwawą ranę rewolucyi i jątrzyły jej ogień, teraz z bagniska swego podniosły uszczęśliwiony łeb, żeby pluć w zastygłe oczy skazańców.
Kogóż to mam żałować? Grobów tych niemych, wyklętych przez cały „naród“? Grobów, jeszcze żyjących w tym oto domu, które przeklina milczenie powszechne? „Partyi“, rozsupłanych do ostatniego węzła, z których zostały na martwej, jałowej ziemi jeno plamy jadu czerwone, albo białe? Rzesz ciemnego proletaryackiego mrowia — „dyktatora przyszłości“ — o którem mówi nasz mądry pułkownik, że za czasu rewolucyi prychłynuło do rewolucyi, a teraz otchłynuło do ochrany? Nie byli w stanie owładnąć narodem swoim. Jedni — gonfalonierowie karyerowiczów — chodzili do wroga po zezwolenie tłumienia rewolucyi, chełpili się publicznie, że przelewali krew bratnią i zapowiadali wojnę domową. A słuchacze radośnie klaskali. Inni — socyalistyczny kler — chełpili się, że mogą oligarchiczną mocą intrygi pchnąć na śmierć, na wygnanie, na głód — ciemny, nieprzygotowany do boju, bezbronny lud, byleby pysze swej dogodzić. A lud bezbronny szedł, gdzie kazano: na szubie-