Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/034

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wolnemu progowi. Ciemny zbójca zabijał po nocy, płatny pismak zabijał za dnia spodlałem słowem. Począł człowiek dybać na człowieka z dymiącą bronią. Banda poczęła dybać na bandę — partya na partyę. Ustała wreszcie moc tego, co ich jedno wiązało w społeczność — moc słowa. Wtedy to ktoś, a zda mi się, że to ty, o Bożyszcze — zatrzasnął znienacka drzwi.

BOŻYSZCZE

— Nie przenikasz i nie rozumiesz tych spraw. Mów jeszcze.

ANZELM (w zadumie)

— Widziałem miasto fabryk, kurzące się od dymu strzałów. Wonczas, kiedym był jeszcze pachołkiem rewolucyi, otoczyło wojsko dom, w którym był nasz skład broni. Powziąwszy wieść, uciekł dozorca składu wprost z fabryki, tak jak stał, w zasmolonej koszuli. Uciekła żona z małem dzieckiem na ręce. Przez siedmnaście dni kryła się w polach jesiennych. Zostało w mieszkaniu dwoje dzieci kilkolatków. Zagarnęło wojsko dzieci. Bito podrostka, lecz zmilczał. Wodzono oboje po cyrkułach, a wreszcie puszczono ich samowtór na wabia w ulice miasta. Na czterysta tysięcy ludzi nie było nikogo, ktoby im łyżkę warzy podał w ciągu tygodni. Żyły z rynsztoka..

(Nachyla się ku słuchaczowi i szepce)

— Nabrałem głębokiej, nienasyconej pogardy do tego plemienia tchórzów, niewolników, karyerowiczów i obłudnych deklamatorów.