Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
ANZELM

— Czekali ludzie na moją podłość. Czyhali na nią pod memi drzwiami. Nikt mię nie wsparł. Nikt nie zaprzeczył. Nikt! Byłem sam. A doświadczeni kupcy ludzkiej podłości stali dookoła. Ze stu kilkudziesięciu milionów ludu pogłówny podatek mieli w trzosie, dosuli doń pożyczkę złotą, wyjętą z kas francuskich szachrajów. Dobrzy kupcy ludzkich sumień.
Książę! Wszakże wszystko można kupić za złoto. Jakże mu się miała oprzeć moja dusza? Pokazali mi kupcy wolność za uchylonemi Iwanowskiemi wrótniami, pokazali mi synka małego, pokazali mi możność srogiego czynu. Dobili kupcy targu. Po to są kupcy, żeby śniąca w człowieku podłość nie zamarła. Po to są, żeby zdrada na ziemi nie wygasła i żeby człowiek nie zatracił natury jaguara i żmii. Widziałem ich zimne oczy i żelazne ręce. Jedna ręka podawała mi — powróz, a druga ręka podawała mi — trzos, nabity złotem. Wybrałem.

BOŻYSZCZE

— A ja, którym jest zawsze czujny, słyszałem, zdążając w te miejsca legendę o młodzieńcu. Imię jego było Paweł. Podano mu, taksamo jak tobie, powróz i — trzos. On wybrał powróz.

ANZELM

— Ty, który wszystko pojmujesz, lepiej odemnie wiesz, że bohaterstwo śmierci nie jest miarą doskonałą doskonałości duszy skazańca. Mężna śmierć jakże często jest zasłoną podejrzanej wartości życia. Młodzieniec, imieniem Paweł, nie