Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lili mi ostatni raz spojrzeć na mojego jedynego syna, dziesięcioletniego Olesia. Wyciągnął do mnie drobne ręce, ale mi ich dotknąć nie dali. Patrzał we mnie poprzez oka drucianych krat nieopisanemi oczami dziecięcej boleści. Nad odrażającą mękę, nad jałowe próżniactwo duszy, nad brudny bezwład więzienia, nad strach i podłość wyczekiwania wybłysło głuchonieme zdrowie, żywa żądza, ażeby naraz tego wszystkiego nie doświadczać.
Cicho a jasno, jakgdyby po nocy zorzeńka niebiańska, zjawiła się myśl, że można przecie uciszyć się i uspokoić widokiem cudzego cierpienia, którego sam nie będę doświadczał, że można się, jak w teatrze, nasycić obrazem tejsamej bezsiły, drżenia, upadku i agonii, co mnie samego targały, wiszącego na samotnym krzyżu, — gdy ja z zakrytej loży będę zdala, spokojnie, uważnie patrzał. Westchnąłem, nie wiedzieć jak, ku temu, żeby jeszcze zabijać, jakem zabijał po za tymi murami. Ujrzałem oczyma zmrużonemi od trudności dojrzenia tej sprawy — możność potęgi.
Jeszcze potęgi! Jeszcze teraz... Zobaczyć Olesia! Wziąć go na kolana, przytulić jego głowę do serca, spracowanego tak bez miary! Nie wiem, jakiemi drogami dobiegłem do królewskiej w sobie wielkości. Powziąłem szerokość zamysłu. Począłem snuć genialny plan. Rozwinąłem przed samym sobą obszar działania. Spostrzegłem nowe życie i rozkochałem się w nowem dziele.

BOŻYSZCZE

— Dowlokłeś się do drzwi, na których ręka nieżyjącego już więźnia kredą wypisała: tędy się idzie do wielkości ludzi podłych.