Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/018

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
BOŻYSZCZE (z uśmiechem)

— Wręcz tedy odmiennie, niż Rzymianin Piłat, który nadaremno rzucał w tłum pytanie, co jest prawdą, — szczerze wyznawał, że sam nie wie i uczuwał zimno w dłoniach, zanurzonych w wodzie.

ANZELM

— Jakże miał poznać upał osiągnięcia prawdy, umywając od spraw człowieczych wyniośle obojętne ręce? Ażeby zobaczyć istotę rzeczy, trzeba na nią w szczególnego zachwytu minucie patrzeć przez nadzwyczaj przybliżające szkła śmierci. Trzeba przykładać je do oka, nie znającego łez przenigdy, dłonią, której nerwy wola aż do zatracenia znieczuliła. Trzeba z uśmiechem dobrotliwym wydawać wyrok śmierci, — jakem to był czynił, — i w każdym momencie być gotowym na pocisk śmierci, — jakem to był czynił. A wreszcie trzeba śmierć ponieść. Ta jest droga poznania, wielce trudna dla nas śmiertelnych, o bożyszcze, które znaczenia śmierci nie znasz.

BOŻYSZCZE

— Przechwalasz się, śmiertelniku.

ANZELM

— Nie. Głoszę prawdę. Któż pod utwierdzeniem dosięgnął tej potęgi, ażeby bezwładną dłonią wskazywać i wydawać na śmierć, będąc już martwym trupem i leżąc w trumnie ze złożonemi na piersiach rękoma? Uczyniłem to ja jedyny. Gdy kula roztrzaskała moją czaszkę i mózg przeszyła, złożono moje zwłoki skrwawione w prosektoryum.