Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
ANZELM

— Jakąż mi dasz nagrodę? Syna mam, panie, panie!

BOŻYSZCZE

— Nie minie cię zapłata.

ANZELM

— Część jej jużeś mi wydał, gdy mogłem jeszcze wyprowadzać w pole, zmylić pogoń, złamać zakaz, zatrzeć tropy, — lecz jestem nienasycony. Syna mam, panie!

BOŻYSZCZE

— Czy nie leży to w twoich zamiarach, nienasycony, ażeby i mnie wyprowadzić w pole?

ANZELM

— Nie, mistrzu! Tobie jednemu pokazuję prawdę, odsłaniam nagość spraw i dusz, rany czyste i brud, źródło łez i strzeliste westchnienie, tobie jednemu wyznaję wiadomą ci istotę rzeczy.

BOŻYSZCZE

— Alboż napewno wiesz, przebiegły Anzelmie, gdzie się znajduje prawda i jaką ma twarz, gdy zdejmie maskę, istota rzeczy?

ANZELM

— Tak sądzę. Zdarzało mi się uchylać jej tylekroć podejrzliwemi rękoma. Kładłem w bardzo głęboką ranę prawdy chciwe palce i uczuwałem w całem ciele rozkosz od niestrzymanego żaru, który w niej gore.