Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cierpienia. Błogi spokój ją oblewał, zdawał się uśpionym, powieki nawet same mu na oczy zapadły, a usta zdawały się uśmiechać.
Po chwili osłupienia rykiem boleści rozległ się zamek, podwórca, miasto.
— Kaźmierz nie żyje!






Noc to była straszna, zamętu, popłochu, łez, przerażenia. Na wszystkich spadł ten cios, jak kamień z niebios w dzień pogodny. Co się stanie z królestwem? Co z Krakowem? Co z przyszłością? Co mieli poczynać biskup, starszyzna, ziemianie? dokąd i do kogo się obrócić?
Gdy u nóg martwego pana i małżonka leżała pół martwa, rozpadając się z żalu, drąc na sobie szaty Helena z trojgiem dzieci, biskup Pełka i Mikołaj wojewoda musieli już łzy połykając radzić, aby uchować sierotom ich ojcowiznę, niedopuszczając czyhającego na nią Mieszka.
Noc majowa nie dobiegła do końca, gdy już na biskupstwie zebrała się rada i z rozpaczą w sercu, z trwogą w duszy, starsi o losach rodu i narodu radzić musieli.
A każdemu słowu niemal towarzyszyły okrzyki.
— Sieroty jesteśmy! sieroty, nie pana straciliśmy — ojca!