Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Juchim podniósł ręce do góry i począł głosem drżącym.
— Ręka wszechmocnego nas dotknęła! Nieszczęście nad głowami naszemi! Zagłada czeka, śmierć, zniszczenie, zguba!!
Starosta osłupiał.
— Mów! co? — zakrzyknął.
— Nie wiecie nic? Książe Kaźmierz powraca! Idzie z całém rycerstwem swém i z Rusią. Po drodze w Lubelskiéj ziemi, z Sandomirza jego wierni się doń zbiegają! Siłę ma wielką, z nią na nas idzie. Idzie i jak piorun ognisty spadnie na głowy nasze!
Warsz oniemiał ze zgrozy. On i Juchim byli w położeniu podobném. Widzieli ich wszyscy gorliwie dla Mieszka pracujących, posiłkujących mu, obu czekała nieubłagana zemsta wojewody Mikołaja, który znał wszystko i wiedział. Oba mogli się za zgubionych uważać.
— Co bo mówicie? — przerwał Warsz, sam sobie usiłując dodać odwagi. Mamy z sobą wojsko Mieszka i wszystkich ziemian krakowskich. Ruś! co znaczy niesworny tłum, garść jakaś...
— My ziemian mamy! — odparł Juchim — A wiele ich z nami? Albo oni umieją sobie robić przyjaciół? Od téj pory jak tu są połowę stracili tych co mieli! Nigdy ich dużo nie było! kłamali! Kietlicz odziérając i bezczescąc, resztę zniechęcił!