Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niczem podobnem — gwałtownie przerwał Jordan — ale powiedz mi co tu robotnik prosty zarabia — bo — któż wie, może i ja kiedy potrzebować będę pracy, a nie umiem nic.
— Ty? ty nic nie umiesz! — rozśmiał się Filip.
— Pochlebiam sobie, że tak jest — rzekł śmiejąc się także Jordan.
— Naprzód więc trzeba ci wiedzieć, że niekażdy robotnik znajdzie tu pracę, nawet do tłuczenia kamieni.
Klesz usta zagryzł.
— To fatalne — mruknął — i można z głodu umrzeć? hę?
— Nie, bo gdy będziesz bliskim zamorzenia od głodu — odparł Filip — wtedy dadzą ci kartofli, kawałek chleba i żandarm wywiezie cię do granicy.
— A! — rozśmiał się gorzko Jordan — dobrze to wiedzieć.
Rozmowa szła w ten sposób czas jakiś. Wstali w końcu i aleą lipową, smutniej coraz gawędząc pociągnęli ku miastu.
— Floryan rad cię będzie widział — odezwał się Jordan. — Wiesz jak jest żądny towarzystwa, byliście dobrze z sobą. Chodź ze mną.
Zawahał się nieco fotograf.
— Poszedłbym — wybuchnął — ale, ale mi przykro pokazać mu się teraz... a potem, wiesz,