Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/455

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niech się pani nie frasuje, wszystko dobrze będzie.
Tymczasem w Bazarze wydatki rosły, pieniądze się wyczerpywały.
Małdrzyk stał się posępnym i na zdrowiu także szwankować zaczął, Lasocka ledwie się już włóczyła.
Jednego ranka powracając z kościoła, obie milczące szły ku Bazarowi, gdy Lasocką uderzyła kobiecina niemłoda, zgarbiona, ubrana biednie, z ogromnym workiem włóczkowym, brudnym, na ręku, w kapeluszu straszliwie wyszarzanym, w bieliznie zżółkłej — która mierząc krok swój z ich chodem, ciągle się im pilno przypatrywała.
Nie pierwszy to już raz ją spotykali w kościele i na ulicy, ale od dwóch dni dopiero babina śledzić się je zdawała i doprowadziła aż do Bazaru. W bramie już przysunęła się do Lasockiej, oczy, których powieki czerwono były obwiedzione, zwróciła ku niej błagająco i szepnęła:
— Moja mościa dobrodziejko... czy to córeczka pana Małdrzyka? Czy to może być? A! jaka podobna do matki.
Trzęsła się mówiąc to z poruszenia i chude jej ręce w podartych, starych nicianych rękawiczkach dygotały.
— Tak, to panna Monika Małdrzyk — odpowiedziała zdziwiona Lasocka.