Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/440

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

próżnując siedzieć nie mogę. Dom ich i tak przepełniony, bo to jedyny przytułek i szpital na cale Księzwo... a...
Spuścił głowę i umilkł.
Małdrzyk zbladł i nie śmiał się odzywać. Popatrzyli sobie w oczy. Floryanowi się zimno zrobiło.
— Przecież to ziemia nasza, bracia nasi, gdzież szukać przytułku i współczucia pomocy, jeżeli nie tu — rzekł powoli Małdrzyk.
— Tak i ja myślałem przybywając — odparł dziwnie kręcąc laską, którą w ręku trzymał Słomiński — lecz, zdaje się żem się omylił. Nie wiem, może też... osoba moja nie wzbudza zaufania.
Zamilkł znowu.
— Jednakże nie może być aby cię opuszczono? — zamruczał Małdrzyk myśląc razem o sobie.
— Jałmużnę jużciż, mniej więcej chętnie każdyby dał, dla pozbycia się, lecz...
Wyrazów mu nie stało. Małdrzyk obawiał się pytać. Słomiński lękał się mówić więcej — wzdychali oba.
— Dawno tu jesteś? — spytał Floryan.
— Ja? już parę miesięcy — począł Słomiński. Czas jakiś przebywałem w Szwajcaryi, ale to kraj, choć poczciwy, choć chętny, ubogi bardzo. Wiesz ilu szwajcarów emigruje z własnego kąta szukając chleba po świecie. Cudzoziemcowi go też dać nie mogą. We Francyi znaleść coś trudno,