Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzy, silniejsza, mniej mająca wdzięku, a więcej charakteru — była czysto polskiem dziewczęciem, skąpanem już zawczasu w niedoli i zahartowanem do życia. Spojrzenie jej śmiałe powiadało, że złudzeń i marzeń mężnie się pozbyć umiała.
Na widok gości profesorowa i panna Feliksa naprędce zaczęły uprzątać, i witać ich z przymuszoną nieco wesołością. Oko panny Feliksy badało pilno Małdrzyka.
Profesorowa ubolewała (mówiła to z pewnem zakłopotaniem) iż bardzo pilna sprawa, właśnie przed chwilą męża jej wywołała z domu.
Kapitan Arnold, który tu bywał częściej, nie mówił na to nic, ale pomyślał iż bardzo rzadko mu się zdarzało zastać Żelazewicza u siebie. Nic w tem nie było dziwnego, gdyż biedny człowiek musiał szukać pracy, a w Paryżu aby ją znaleść wiele czasu stracić potrzeba.
Rozmowa rozpoczęła się o kraju, potem o Paryżu, o ciężkiem życiu. Obie kobiety nie znały pono ze stolicy tylko to, co się ich zajęć tyczyło. Mimowolnie wracały do kwiatków swych, do ich sprzedaży, do konkurencyi, do cen wszystkich życia potrzeb, do spraw domowych.
Czuć w tem było niezmierną troskę o chleb powszedni.
Kapitan Arnold rozweselał i pocieszał.
— Pierwsze lata pobytu w tym Babilonie — mówił śmiejąc się — zawsze i każdemu ciężkie,