Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dny, taki — w jakim się czuć mógł Floryan jak u siebie.
Po życiu ubogiem i wstrzemięźliwem do jakiego był zmuszonym, wszystko to miało dlań wartość podwojoną — z rozkoszą rzucił się na łóżko świeżuchne, z doskonałem cygarem w ustach.
Wspomnienie tego co go jutro czekało, z powrotem do brudnej izdebki w starym domu — zasępiło go trochę. Mimowolnie przesunęła się myśl po głowie, jakby to miło było tu zostać.
Resztka dumy zaprotestowała. Usnął w marzeniach napół różowych, pół szarych.
Nazajutrz nie chciano go puścić bez śniadania. Nabab nieubrany, w pantoflach przy kawie, proponował rewanż w ekarte lub nawet maryaża.
Nie godziło się będąc wygranemu odmawiać. Siedli i grali z rożnem szczęściem do południa. Floryan był parę talarów wygrany. Wyrywał się już do domu, ale na odchodnem, w potężne go ująwszy ramiona, Nabab zawołał rozczulony:
— Ale proszęż cię, zlituj się, na obiad przyjść o cwartej, i potem wiścika zagramy. Nie opuszczaj mnie.
Między obiadem a wistem, po kawie pojedziemy do cyrku. Jest Renz, ty musisz lubić konie, nie byłbyś szlachcicem. Powiadam ci, czwórka siwych, którą on sam stojąc na jednym z nich pogania! choć malować. Anioły nie konie. A ta