Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dokonała, rzucili się co najśpieszniéj do miasteczka, aby do Drezna powracać.
Tyle mieli do mówienia z sobą. Kasztelan płakał, Wereszczaka żartował, Piotr stał posępny, milczący, ale uśmiechem usiłował wtórować ich weselu.
W miasteczku zastali całą ludność wzburzoną, rozciekawioną, w ulicę wybiegła i nie mogącą pojąć, co się na polowaniu stało. Opowiadano najcudniejsze wymysły o kryminale, popełnionym przez jakiegoś nieznajomego, którego okutego, czarnym wozem pod strażą już wywieziono do Drezna. Widzieli ludzie jak się miotał, jak wyrwanym żołnierzowi orężem, chciał sobie życie odebrać. Dało to powód do domysłów, do plotek, do historyi, jakie rodzi każdy taki wypadek zagadkowy.
Co najprędzéj z tego tłumu wzburzonego, wyrwali się nasi panowie, zabierając do najętego powozu kasztelana i pośpieszyli z powrotem. W drodze, na chwilę nie zamknęły im się usta. Piotr i Wereszczaka opowiadali o swém uwięzieniu w Koenigsteinie, kasztelan o staraniach około ich sprawy i cudownych posiłkach Opatrzności, jakie mu w pomoc przychodziły.
— Cała wdzięczność należy się tobie, kasztelanie, zawołał Wereszczaka, gdyby nie wy, mogliśmy byli zgnić w tych murach, czekając wytoczenia procesu.
— No, mnie jak mnie, ale mojéj babie, to pewna, odparł wesoło Niemira, bo bym bez niéj z domu nie ruszył, a potém wypadkowi, który kamerdynera po-