Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

do ostateczności z pomocą rodziny nie probowała się z téj niewoli wydobyć.
Wypadki dwóch dni ostatnich, gdy nareszcie gości się pozbył i mógł ochłonąwszy pomyśléć o swém położeniu, zburzyły go niezmiernie: Podejrzenia Weldera, ucieczka Panasa, znaleziona szabla, która należała do Piotra, tajemniczy ten człowiek, którego pochwycono pod oknem jego żony, — pomimo pewności jaką miał, iż Piotr nie żył, — przerażały go niewyrozumianą, zabobonną trwogą. Śmiał się ze swego strachu i bał się. Na wszelki wypadek, szło o życie... o gardło, trzeba się więc było ratować. — Goście rozjechali się nie wstrzymywani wieczorem, a Wit poszedł natychmiast do Weldera, którego znalazł w łóżku, z gorączką, gadającego niezrozumiałe rzeczy. Siedział przy nim porucznik Marmarosz, i gdy Wit nadszedł, odciągnął go do drugiéj izby.
— Welderowi, rzekł, wyraźnie się we łbie pomieszało z tego głupiego strachu, aby głodem nie zmarł w piwnicy... Bredzi, okrutnie bredzi. Niech pan nie idzie tam i nie słucha: okropne rzeczy prawi. Ja myślę, że ten człowiek nieczyste miéć musi sumienie...
Wit pobladł strasznie.
— Cóż on gada?
— Co gada! mruczał Marmarosz, kręcąc wąsa, to trudno powtórzyć zdrowemu człowiekowi, co w téj choréj głowie się plącze. Ciągle widzi trupa, który