Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

konały stan ludzkiego bytu; przygotował ją swoją butą. Bardzo dobrze, że wojna pożarła mu synów. Niema co ich opłakiwać. Ale on, który zawsze kochał pokój! On, który miał tylko jednego, jedynego syna... i stracił go na zawsze!
Umrze wkrótce... Był pewny, że umrze wkrótce!... Miał przed sobą jakie parę miesięcy życia. A ta jego biedna, wierna towarzyszka, modląca się u jego stóp, także prędko pójdzie za nim. Takiego ciosu, jaki ich dosięgnął, przeżyć nie można. Nie mieli już co robić na tym świecie.
Córka ich myślała tylko o sobie, o stworzeniu oddzielnego, życiowego węzła, z tym twardym instynktem niezależności, który przecina związek z rodzicami, by ludzkość mogła się odradzać.
Julek jeden mógł utrwalić nazwisko... Desnoyers’owie wymarli, dzieci jego córki będą się nazywały Lacour... Wszystko się skończyło!...
Don Marceli doznawał pewnego zadowolenia, myśląc o blizkiej śmierci. Chciał zniknąć co prędzej z tego świata. Nie zaciekawiał go koniec tej wojny, którym się tak z początku zajmował. Jakkolwiek się skończy, nic dobrego stąd nie wyniknie. Choć Bestję poszczerbią, wyliże się z tego i wróci po latach, jako wieczysta towarzyszka ludzi... Dla niego, Desnoyersa, jedyną rzeczą ważną było, że wojna pozbawiła go syna... Wszystko się zapadło, wszystko pochłonęły ciemności... Świat zginie... A on odpocznie.
Cziczi odszedłszy, wstąpiła na wzgórek, pod którym może również leżały trupy. Ze ściągniętemi brwia-