Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Desnoyers zawrócił. Zaczął krzyczeć i wołać przed mniej zniszczonymi domami, zaglądał przez drzwi i okna... Czyżby nie została jedna żywa dusza w Villeblanche? Wkrótce jednak coś zaczęło ruszać pod zgliszczami i z różnych nor wypełzały na czworakach istoty jakoby ludzkie, brudne, czarne, połachmanione, z wyrazem zezwierzęcenia w oczach. Były to przeważnie kobiety i dzieci żyjące tu od kilku dni w rumowiskach własnych domów. Trwoga kazała im zapomnieć o głodzie, ale teraz, widząc, że już niema nieprzyjaciół, uczuli raptem wszystkie jego męczarnie.
Desnoyers'owi wydało się, że go otoczyła horda dzikich Indjan, jakich widywał ongi w swych awanturniczych wędrówkach. Przywiózł ze sobą z Paryża pewną ilość sztuk złota i teraz wyjął z kieszeni jeden pieniądz, błysnąwszy nim w słońcu. Potrzebował chleba; potrzebował wszystkiego, co się tylko da zjeść: zapłaci, ile zażądają.
Widok złota wywołał pewne ożywienie; ale trwało to krótką chwilę. Oczy jęły spoglądać obojętnie na żółty krążek i don Marceli przekonał się wprędce, że cudowny fetysz stracił swoją moc. Wszyscy natomiast zawiedli żałosny, potworny chór ochrypłych, drżących głosów, jak gdyby w obliczu trumny: „Panie! zabili mi męża!“ „Panie! moje dzieci; zginęło mi dwoje dzieci!“ „Panie! zabrali wszystkich mężczyzn; powiadają że dlatego, aby uprawiali ziemię w Niemczech!“ „Panie! chleba; moje małe umierają z głodu!“
Jedna z kobiet rozpaczała jeszcze boleśniej: „Moja córka!... Moja biedna córka“. Jej wzrok nawpół