Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stary wzruszył ramionami ze zniechęceniem. Ale ta kobieta miała słuszność. Trzeba żyć!
Z odwagą pierwszej młodości, kiedy błądził po niezmierzonych przestrzeniach Nowego Świata, prowadząc stada bydła, wybiegł z parku. Ujrzał dolinę płowo zieloną roześmianą w słońcu; kępy drzew, gaje, kędy śpiewały ptaki, cały letni przepych pól uprawianych w ciągu piętnastu wieków przez setki pokoleń. A mimo to uczuł się zupełnie samotnym, zdanym na łaskę losu. na pastwę głodowej śmierci, bardziej niż kiedy darł się przez niebotyczne Andy, wśród krętych, skalnych ścieżyn i śmiertelnej ciszy zaśnieżonych szczytów, przerywanej raz po raz szumem skrzydeł kondora. Nikogo!... Nigdzie jednego ruchomego punktu, wszystko jakby stężało w przerażeniu od ciągłego grzmotu, przewalającego się z jednego krańca widnokręgu na drugi.
Poszedł do miasteczka, jednej kupy poczerniałych rumowisk, z których tu i owdzie sterczały nietknięte ściany, wieża bez dachu i skręcony od ognia krzyż. Nikogo również na ulicach, zaśmieconych belkami, ogarkami drzewa i innych szczątków. Trupy zniknęły, ale ckliwy odór rozkładającego się tłuszczu, spalonego ciała aż kręcił w nosie. Don Marceli dotarł aż do barykady, jaką wznieśli dragoni. Na miejscu, gdzie rozstrzelano nieszczęsnych mieszkańców miasteczka z pod narzuconej na stos trupów ziemi sterczały dwie nogi i ręka. Za zbliżeniem się don Marcelego zerwały się i wrzaskiem i łopotem czarnych skrzydeł chmary żerujących kruków i wron.