Strona:Humoreski (Zagórski).djvu/050

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Rzecz prosta! Gdybym miał przyjemność poznać panią pierwej — rzekłem z wielką uprzejmością — tobym już teraz nie miał tej przyjemności, jaką mi sprawia poznanie pani.
— Figlarz z pana! — odparła z zalotnym uśmiechem i spojrzeniem.
Nie zrozumiała widocznie żartobliwej intencyi, tkwiącej w tej odpowiedzi, i przyjęła ją jako hołd oddany jej urodzie.
— Jakże się pan bawi u nas w Błotowie? — zapytała po chwili.
— Jak karaś w gitarze — odparłem słowami dyrektora.
— Ach, tak — rzekła z westchnieniem — fatalne gniazdo! Żadnego życia, nic!... Pomyśl pan, co to musi być dla mnie, przyzwyczajonej mieszkać w stolicy... Żadnego towarzystwa... W Tarnopolu to było jeszcze jako tako... Przyjeżdżał czasami Tolo — dodała z naciskiem.
— Tolo?
— No hrabia Witold... Nie znasz go pan? Powiadam panu, jak mnie zobaczył wśród tej hołoty, to płakał gorzkiemi łzami nademną.
— A dyrektor mówił mi, że państwo macie tu pierwszorzędne talenty.
Ścisnęła ramionami i uśmiechnęła się pogardliwie.
— Hołota, mówiąc między nami, hołota!... Czyż kto porządny zechce się puścić na takie cygańskie życie?
— A!...
— Co innego ja... — rzekła, spostrzegłszy me zdziwienie. — Musiałam... Pan wiesz przecie, jakie tam we Lwowie intrygi. W Krakowie to samo. Dałam sobie słowo, że dopóki Miłaszewski będzie dyrektorem we Lwowie, a Koźmian w Krakowie, noga moja tam nie postanie.