Strona:Humoreski (Zagórski).djvu/034

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Uśmiechnąłem się, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć.
— Ach, kochany, złoty! — ciągnął z czułością dalej. — Jakżem szczęśliwy, że ciebie spotykam!... Oleś, no proszę kogo, Oleś!... Pamiętasz, jakieśmy to grywali w kiczkę, jakieśmy zawsze razem bijali żydów, co?..
Wmawiał we mnie bezczelnie — w niższych klasach nie uczęszczałem do szkół publicznych, nie grywałem w życiu mem nigdy w kiczkę i nigdy z żydami wojen nie prowadziłem.
— Ale to się tak obejść nie może — dodał natychmiast, nie dając mi przyjść do siebie. — Panie Jaśkiewicz, daj nam pan wina! Musimy przecież koniecznie oblać to spotkanie... Chodź, usiądziesz z nami... Dlaczegoż masz siedzieć sam, jak na pokucie?... Musisz się tu dyabelnie nudzić w Błotowie... jak karaś w gitarze, co?... Chodź, chodź, my tu sami swoi. Bawimy się, jak dzieci... Chodź, chodź, przedstawię cię towarzystwu!
I zaciągnąwszy niemal gwałtem do swego stołu, zakomenderował mnie błotowskim znakomitościom, jako bankiera, redaktora, znakomitego poetę, a zarazem swego szkolnego kolegę i serdecznego przyjaciela!


II.

Oszołomił mnie ten człowiek swem bezczelnem kłamstwem i obcesową serdecznością. Nie znałem go wcale, on zaś znał mnie chyba tylko z widzenia, lub z nazwiska.
Pisywałem wówczas istotnie do dzienników i żyłem z niektórymi artystami sceny lwowskiej; — mógł przeto wiedzieć, kim jestem. Ale co się tyczy wrzekomego koleżeństwa naszego, to było wierutną bajką.