Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/413

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   405   —

cie, tak, jakby massika[1], która już dawno przeszła, chciała wytrząsnąć ostatki swych zapasów na ziemię. Murzyni byli przekonani, że darowało im tę ulewę dobre Mzimu i wdzięczność ich dla Nel nie miała granic. Staś żartował sobie z niej, że ponieważ została bożkiem murzyńskim, przeto w dalszą drogę puści się tylko sam, a ją zostawi we wsi M’Ruy, gdzie Murzyni wybudują dla niej kapliczkę z kłów słoniowych i będą jej znosili fasolę i banany.
Ale Nel tak była go pewna, że, wspiąwszy się na paluszki, szepnęła mu, wedle swego zwyczaju do ucha, dwa tylko wyrazy: »Nie zostawisz!« — poczem jęła podskakiwać z radości, mówiąc, że, skoro Murzyni są tak dobrzy, to cała podróż, aż do Oceanu, pójdzie łatwo i prędko. Działo się to przed namiotem i wobec tłumów, więc stary M’Rua, widząc podskakujące Mzimu, zaczął natychmiast także podskakiwać, jak mógł najwyżej na swoich krzywych nogach, w przekonaniu, że daje przez to dowód pobożności. Śladem jego puścili się w hopki ministrowie, za nimi wojownicy, za nimi kobiety i dzieci, słowem, cała wieś skakała przez jakiś czas tak, jakby wszyscy dostali pomieszania zmysłów.

Stasia ubawił tak ten przykład, dany przez bóstwo, że pokładał się ze śmiechu. Jednakże w nocy oddał rzeczywistą i trwałą przysługę pobożnemu królowi i jego poddanym, albowiem, gdy słonie napadły na pola bananowe, pojechał ku nim na Kingu i puścił między stado kilka rac. Popłoch, jaki wznieciły »węże ogniste«

  1. Pora dżdysta wiosenna.