Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A tu ludzie koło niej, to w prawo, to w lewo; drzwiami trzask! trzask! a rozmawiają ze sobą, słychać haru! haru! jak na jarmarku.
Wreszcie jednak Bóg zmiłował się nad nią. Z tych drzwi, przy których siedziała, wyszedł stateczny szlachcic, którego czasem w kościele we Wrzeciądzy widywała; potknął się o nią i pyta:
— Wy tu czego, kobieto, siedzicie? Co?
— Do naczelnika...
— Tu jest komornik, nie naczelnik.
Szlachcic ukazał drzwi w głębi korytarza.
— Tam, gdzie ta zielona tabliczka, co? Ale nie chodźcie do niego, bo zajęty, co? Zaczekajcie tu, on musi tędy przechodzić.
I szlachcic poszedł dalej, a Rzepowa spojrzała za nim takiem spojrzeniem, jakby za swoim aniołem stróżem.
Przyszło jej jednak dość długo jeszcze czekać, aż nareszcie drzwi z zieloną tabliczką otworzyły się z trzaskiem; wyszedł z nich niemłody już wojskowy i szedł przez korytarz, śpiesząc się bardzo. Oj! zaraz można było poznać, że to naczelnik, bo za nim w dyrdy leciało kilku interesantów, zabiegając mu to z prawej, to z lewej strony, a do uszu Rzepowej doszły wykrzyki: „Panie naczelniku dobrodzieju!“ „Słóweczko, panie naczelniku!“ „Łaskawy naczelniku!“ Ale on nie słuchał i szedł naprzód. Rzepowej aż zaraz pociemniało w oczach na jego widok. „Dziej się wola Boża!“ przemknęło jej w głowie, więc wypadła na środek korytarza i, klęknąwszy z podniesionemi rękoma, zagrodziła mu drogę.