Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Cisza śmiertelna zapanowała po tych słowach. Sam nawet tkacz osłupiał na moment i skulił się, jakby dostał pięścią w kark. Niebawem jednak, na krzywych jego ustach pojawił się znowu drażniący, złośliwy uśmieszek. Wybuch młodego duchownego zrobił mu wyraźnie przyjemność. Po krótkiem milczeniu odparł jak zawsze zwolna i pewnie:
— Pan pastor krzywdzi mnie, zaprawdę. Powiada pan, że mnie zna i wie, co za wyrodek jestem, jaki ze mnie gałgan. Słyszał pan zaś to od samego proboszcza, tedy musi być wszystko prawdą. Ksiądz proboszcz Tönnesen tak często skazywał mnie na smażenie i wędzenie w piekle, że nabrałem pewności, iż czyni to z przekonania i szczerem sercem. Atoli, jak pan pastor wie dobrze, niezawsze sprawy tak stoją, jak głoszą proboszczowie, i ja też wcale nie jestem taki czarny, jak mnie maluje nasz zacny proboszczunio. Nie zapieram się, że przyszedłem tu umyślnie, by pana pastora spotkać i pogwarzyć sobie wespół trochę... odrobinkę... jak to mówią, na stojączki. Nieraz mnie nawet zbierała ochota, wybrać się do pana pastora z wizytą. Zdawało mi się, że mamy z sobą do omówienia niejedną sprawę. Posłyszawszy, że pan pastor zaszedł do Andersa Jörgena, nie chciałem pominąć sposobności...
— Nie mamy z sobą nic do omówienia, to rzecz pewna! zawołał Emanuel głosem drżącym, świadczącym o wzburzeniu jego.
— Hm... być może... — ciągnął dalej tkacz równie spokojnie, choć innym tonem. Uśmiech znikł z jego twarzy, a do połowy przysłonięte powiekami oczy wtopiły się w oblicze księdza badawczem jakby i ostrem spojrzeniem — Sądzę jednak,