Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tełka w chatach, podobne gwiazdkom, rozsianym po niebie, a samotnym ciągle będąc, wczuwał się z fantazją poety w to skromne, niewolnicze życie, jakie wiedli biedni mieszkańcy, oraz marzył o tem, by nawiązać z nimi braterskie stosunki i żyć jako ich przyjaciel i opiekun.
Dziś wiedział, że się omylił. Ujrzał teraz jasno przepaść nieprzekraczalną, dzielącą go od chałupników tej ziemi, gdzie żyli, napoły wkopani w nią, drążąc jej łono, podobni jakiemuś ludowi gnomów, którego istota była dla niego zagadką, którego mowę ledwo rozumiał, a którego to ludku myśli, marzeń, trosk i nadziei nie znał nikt. Czyż się to kiedy zmieni? Zdawało się, jakoby ludzkość zupełnie zapomniała owego czarodziejskiego hasła, które sprawia, że pagórki podnoszą się na ognistych słupach, wypuszczając na światłość dnia małe ludki, żyjące pod ziemią.
Nagły gwizd wyrwał go z zapamiętania.
Spojrzał. To szpak!
Zdziwił się bardzo. Przez cały dzień zajęty sobą i własnemi myślami, nie zauważył, że słońce przebiło nareszcie zimną mgłę, słoniącą od całych tygodni okolicę. Obejrzał się i znowu posłyszał w pobliżu gwizd szpaka, potem zaśpiewał jeszcze jeden, odpowiedziały mu inne... w całym ogrodzie zapanowała wiosna.
Uśmiechnął się smutnie. Wspomniał, ile razy w ciągu zimy tęsknił za wiosną, żywiąc zabobonną nadzieję, że wówczas wszystko się zmieni na lepsze. Pewny był, że roztaje zdrój miłości, zamknięty w sercu jego, wraz z nawrotem wiosny, gdy pola i fiord zrzucą swe więzy zimowe.