Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szlafrokiem, przepasany w biodrach, oparty ramieniem o ramę okna, z głową otoczoną witką powoju wyglądał na młodego mnicha, patrzącego z głębi samotnej celi na świat, w który wydzierają się tęsknoty jego.
Mógł z okna swego pokoju objąć spojrzeniem całą niemal parafję. Wprost pod stopami miał zakątek ogrodu plebańskiego, a ponad wierzchołkami drzew dostrzegał kilka wielkich dworzyszcz Vjelby, o budynkach z cementową wyprawą, oraz otoczony kamiennym murem staw wiejski. Mógł też na przestrzeni półmilowej śledzić szeroki gościniec, wijący się przez wzgórzyste pola i tonący w południowej stronie, pośród trzech wielkich, nagich wałów ziemnych, poza któremi kryło się Skibberup tak dokładnie, że jeden komin nie sterczał nawet nad grzbietami wzgórz. W dali widniała wieża samotnego kościoła, zaś na całej przestrzeni widnokręgu wschodniego błękitniała powierzchnia fiordu, ujęta w ramę zieleni i białych urwisk przeciwległego brzegu.
Codziennie stawał tu i wpatrywał się w szczegóły, znał każdy dom, każde drzewo, każde wzgórze w okolicy. W zamyśleniu śledził pług oracza, sunący z trudem, czy to w deszcz, czy w upał słoneczny przez wilgotną glebę. To znów słał spojrzenie śladem czółna o białych, lub brunatnych żaglach, snującego się pomiędzy brzegami. Czasem widywał szybkie wózki Skibberupjan wracających z miasta, toczące się krętym gościńcem, co malały coraz to bardziej za każdym zakrętem i wreszcie niby nikłe myszki przepadały w norach, trzech w dali widniejących wzgórz. Wieczorem, gdy zgasł ostatni snop promieni słońca, widział zapalające się raz po raz świa-