Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/525

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— E, nie. Wszakże to, jak dziś powiadają tylko zbiór starych podań.
— W takim razie coś z pieśni Grundtviga?
— Zdaje mi się, Katinko, że nie miałbym na to dość śmiałości. W ostatnich latach odpowiada mi lepiej Brorson. Często siedzę i nucę sobie którąś z jego pieśni kościelnych. Naprzykład choćby tę...
Zaczął śpiewać starczym, ale dość silnym głosem:

W pokorze udaj się do Pana,

Ugnij przed Chrystusem kolana,
Zbawiciel łaskawie ci skinie,

Róża się rozkwieci w dolinie.

Gdy skończył, powiedziała Katinka, zmieniając drut:
— Możeby było najlepiej, gdybyś się położył, Momme?
Wysilony śpiewem, siedział przez chwilę, dysząc ciężko.
— Masz rację, masz rację. Sen, to przecież najlepszy nasz pocieszyciel.
— Chodź, zaprowadzę cię.

Nazajutrz wisiały nad ziemią ciężkie chmury. Deszcz dawno nie padał, a co ranka rozdzierało słońce mgłę nocną promieniami, niby złotemi mieczami. Niebo było długo błękitne, a na gościńcu leżała gruba warstwa kurzu. Dziś słońce nie wyjrzało, ni na chwilę, a mimo to od rana upał panował wielki, podobny do suchego żaru piekarskiego pieca, wydzielanego, zdało się, wprost z wnętrza ziemi. Po polach leżało bydło, pokładłszy głowy ciężko