Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Znane słowa rytuału nawet ożyły niejako w ustach jego, a gdy wreszcie dotknął czoło chorej, udzielając jej absolucji, czuł wzruszony bardzo, że wszechmocny duch Boga przemawia przezeń w tej chwili.

Tej samej nocy siedziało trzech ludzi w paradnej sali błękitnej wójta gminnego Jensena. Grali w karty. Prócz gospodarza był tu jeszcze weterynarz miejscowy Aggerbölle, stary nauczyciel Mortensen i kupiec Villing, wszyscy zamieszkali w Vejlby.
Nie ruszali się od stołu od dziesiątej przed południem, poza przerwami, koniecznemi dla kilkakrotnego spożycia posiłku. Była już trzecia. Dwa razy wypaliły się przez ciąg gry świece, a cztery razy musiano przynosić z kuchni gorącą wodę na grog. Ale nikt nie myślał przerywać, mimo że namiętność osłabła we wszystkich, skutkiem fuzlowatego koniaku, zagaru rozżarzonego pieca i gęstych kłębów dymu tytoniowego, przysłaniającego niemal ich postacie.
Nie mówiono słów daremnych. Grano napoły mechanicznie, rzucano karty i zbierano lewy. Nawet ruchliwe oczy małego kupca Villinga, biegające zawsze żywo na wsze strony, celem podpatrywania kart przeciwnika, tkwiły teraz tępe, podkrążone czerwono w tłustem czole, niby zdechłe flondry, a grano wogóle dlatego tylko, że żaden nie posiadał tyle siły woli, by się zdobyć na zakończenie gry.
Trzymał się dzielnie sam tylko, obarczony wiekiem nauczyciel Mortensen, ale człowiek ten, jak powiadano, urodził się na stoliku lombra. Od chwili gdy rozpostarł szerokie poły fraka, zajmując miejsce, aż do momentu kiedy mu dano wyraźnie do