Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mężczyznę. Matka pochyliła się i powiedziała jej, kto przybył, a dziewczyna wydała lekkie westchnienie ulgi i ponownie zawarła powieki, jakby chciała wyrazić, że tęskni za skonem i jest gotowa.
Matka przykryła ją starannie pierzyną, wzięła ze stolika śpiewnik i usiadła pobok, by jej pomagać, gdy będzie piła z kielicha. Ojciec stanął w pobożnem skupieniu w nogach łóżka, a w ostatniej chwili wcisnął się do komory również młody, jasnowłosy chłopak, stojący dotąd na straży u drzwi. Usta mu drżały i wzburzony był, patrząc na święty wiatyk i mały, srebrny kielich, który tymczasem kapelan wyjął z puzderka.
Zapadła cisza. Tykotał jeno głucho stojący w kącie zegar wahadłowy i dyszała ciężko chora.
Młody pastor przystąpił do łóżka i złożył do modlitwy ręce.
Czy to jednak pod wpływem widoku dziewczyny, czy pod wrażeniem świętego aktu jakiego miał dopełnić, czy wreszcie z winy nagłego przejścia z mrozu w duszną atmosferę izby, nie mógł w żaden sposób wypowiedzieć rozsądnego zdania. Coraz to większego doznawał zawrotu, język mu skołczał i czuł pot kroplisty na czole. Ogarnął go strach śmiertelny...
Nagle przypomniał sobie mały wierszyk, modlitewkę wieczorną, której nauczyła go matka, gdy był dzieckiem jeszcze. Przez ciąg wielu lat wierszyka owego nie pamiętał wcale. Teraz zstąpił nań, niby zbawca-anioł. Zdawało mu się, że ktoś stanął u jego boku i wziął go za rękę. Jak obcy słuchał własnego głosu, wzruszających i gorąco wypowiadanych słów o lasce Pana, wszechdobroci boskiej, śmierci Chrystusa i odkupieniu ludzkich grzechów.