Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/350

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wsłuchiwała się i wpatrywała w mówiącego Emanuela.
I teraz nie spuszczała zeń oka, patrząc ze skupionem zdumieniem. Pochylona, z łokciami na kolanach, siedziała oblana ponsowem światłem lampy, tonąc, poza twarzą i dłońmi cała w mroku. Rysy jej świadczyły wymownie o bliskiem pokrewieństwie z doktorową. Miała tenże sam, przypominający madonnę, owal twarzy, miękki rysunek podbródka i ust, ten sam gest oddania się, tylko nos jej był zakrojony śmielej, wybitniejsze szczęki, a w aksamitnych oczach świecił płomyk zbudzonej namiętności, co błyskał z pod ciemnych brwi, podobnych skrzydłom zrywającym się do lotu.
Po pierwszym utworze muzycznym, panna Ranghilda zamieniła z doktorem kilka słów o kompozytorze, a Gerda wstała i, przesunąwszy się wzdłuż ścian, podeszła do siedzącej na drugim końcu salonu pani Hassing.
— Ciociu! — szepnęła jej do ucha — Czy to prawda, że on ożenił się z chłopką?
— Tak, moje dziecko.
— Z prostą wieśniaczką?
— Tak! —powtórzyła pani Hassing, pogładziwszy jej policzek.
Stała chwilę przy fotelu ciotki z rękami na plecy założonemi, potem zaś gdy panna Ranghilda zaczęła na nowo grać, wróciła tąż samą drogą na miejsce i siadłszy, wpatrywała się dalej w Emanuela.
Niedaleko niej siedzący kuzynek starał się przez cały czas zwrócić jej uwagę na siebie. Ale udawała, że nie spostrzega jego znaków, gdy zaś wyciągnął w jej stronę znalezioną gdzieś kitkę dłu-