Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ach, tak?
Kłopotliwe milczenie zaległo na chwilę, a zdawało się, że wszyscy nie wiedzą co począć z oczami. Doktor stał niemy, skubał bokobrody i spoglądał z komicznem zdumieniem na panne Tönnesen, jakby jej chciał powiedzieć, że stało się głupstwo, ale nie przewidział naprzód, co będzie z pastorem.
Emanuel patrzył wprost przed siebie, nie dostrzegając pomieszania towarzystwa. Gniew zwrócił teraz przeciw samemu sobie. Cóż miał tu do roboty? Czemuż wlazł pomiędzy ludzi, z którymi nie łączyła go ni myśl jedna, ni uczucie, których nawet wysłowienie tak mu się obcem stało, że brzmiało jak obcy język.
Jak zawsze, panna Ranghilda znalazła wyjście z kłopotliwej sytuacji.
— Posłuchajcież państwo! — powiedziała wstępując w koło zebranych — Słowa pana pastora były bardzo trafne. Wypiliśmy już wszyscy pod dostatkiem wina. Proponuję byśmy, korzystając z pięknego wieczoru, odbyli przechadzkę. Powóz wyślemy przodem, albo go odprawimy do Kyndlöse, a uprosimy też pana pastora, by nam towarzyszył przez część drogi. Tylko kawałek... dobrze...? Zgodzi się pan chyba, bo o ile pamiętam, musimy wszyscy iść w tym kierunku.
Słowa te znalazły odrazu uznanie wszystkich, a doktór posłał pannie Ranghildzie ponowne, tym razem wdzięczne spojrzenie.
Również i Emanuelowi plan zdał się wybawieniem. Powiedział sobie, że wystarczy dla zachowania form towarzyskich, jeśli pozostanie aż do miejsca, gdzie droga przecina granicę jego pól, tak że wróci do domu jeszcze na wieczorne karmienie bydła i wieczerzę.