Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/316

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Hansina szła, krocząc po drugiej stronie drogi, cierpliwie, mimo ciągłego zatrzymywania się, a gdy mówił, słuchała uważnie i patrzyła nań badawczo. Milczała, aż do chwili kiedy Emanuel zmienił nagle ton i popadł w melancholijne spostrzeżenia, porównując własne plony z urodzajem widnym naokół.
Matka twoja ma słuszność! — powiedział — Musimy się wziąć ostro do roboty.
— Nie jest tak znowu źle! — zauważyła z otuchą Hansina, a słowa brzmiały dziwnie jakoś w jej ustach i wydawały się nie całkiem szczere — Żyto wygląda wcale dobrze. A zresztą tyle miałeś różnych spraw w latach ostatnich... tyle ci czasu zabrała polityka... Sądzę, że w przyszłości zaznamy trochę więcej spokoju... Nie zaszkodzi nam to wcale... nieprawdaż?
Puścił, jak zawsze, mimo uszu połowę jej słów, snując własne jeno myśli. Po chwili rzekł:
— Możeby było dobrze w przyszłym roku zmienić sposób uprawy.
Znowu zamilkł i kroczył z oczyma w ziemię utkwionemi.
Szli środkiem dwu murów zbożowych wysokości człowieka, ponad któremi latały w słońcu motyle, podobne ruchomym kwiatom bratków, a po dobrej chwili znaleźli się u stóp wzgórza, skąd wiodła przez łąki ścieżka do Skibberupu. Hansina stanęła i rzekła:
— Wstąpię na chwilę do rodziców. Może pójdziesz ze mną. Czekają na nas już dość dawno.
— W tej chwili nie mogę... nie mogę! — odparł — Mam przemyśleć właśnie rzecz bardzo ważną. Ale pozdrów ode mnie staruszków i powiedz,