Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mocarny ziemi! Słuchaj, jak śpiewa skowronek tam, ponad łanem żyta Nielsa Jensena. Popadam zawsze w przedziwnie uroczysty nastrój, gdy nadchodzi pora żniw. Przejmuje mnie nawskroś widok dojrzewającego nagle, w oczach, tego, co jest wynikiem i owocem długiej walki i całorocznego trudu. Zagadkowa jest, zaiste, wielce owa przedziwna, mocarna siła przyrody, która nam się w tej porze objawia. Czasem bywa zima zbyt mroźna, zato nadmiernie sucha, albo wilgotna, a jednak mimo to dojrzewa zboże, z roku na rok w tym samym czasie, rzec można, w tym samym dniu. Każdy gatunek ma nawet swój ściśle określony dzień...! Wszak pamiętasz, Hansino, jakeśmy się wszyscy z wiosną uskarżali na przymrozki nocne, mające zniszczyć młode pędy. Potem narzekaliśmy na suszę, wkońcu zaś na nadmiar deszczu. A mimo wszystko zboże wyrosło prześlicznie i drwi z naszej mądrości i trosk bezcelowych.
Umilkł na chwilę, a potem ciągnął dalej:
— Wszystko to daje nam, ludziom, poważną naukę... — umilkł ponownie i dodał — Muszę to wziąć za temat do niedzielnego kazania. W drobnym szczególe tym przejawia się system gospodarczy natury i kryje wiekuista prawda, którą poznać winniśmy i zwłaszcza w czasach obecnych przyswoić sobie koniecznie!
Ruszył dalej, ale stawał ciągle, przy co drugim niemal łanie, zachwycając się bujnością jego i bogactwem. Na głowie miał słomiany kapelusz, wciśnięty głęboko na czoło, a to dla ochrony oczu, niebardzo znoszących w czasach ostatnich jaskrawe światło słońca.