Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

brała kolor czarny, a mimo ostrożności przyciął sobie język tak, że krew spływała mu z ust. Emanuel musiał zebrać całą siłę woli, by nie popaść w rozpacz zupełną. Choroba ta była dlań straszliwą zagadką. Nie tracił nadziei, że minie równie szybko, jak przyszła, i usiłował pocieszać Hansinę tem, że niektóre dzieci dostają nawet przy lekkiem przeziębieniu konwulsyj i kurczów takich. Nie odstępował jej przez cały czas i pomagał we wszystkiem. Ale godziny mijały bez najlżejszych objawów polepszenia, przeto porzucił to pocieszanie i skierował całą nadzieję na pomoc lekarza. Stanął na schodach i słuchał, nie śmiejąc oddychać. Ale nic nie przerywało ciszy. Obszedł dom i, przebrnąwszy omackiem przez zarosły ogród, dotarł do wzgórka, skąd za dnia widać było drogę do Kyndlö, aż po granicę moczarzysk. Z bijącem sercem wpatrywał się w ciemń w nadziei, że ujrzy blask zbliżającej się latarni. Ale ziemia i niebo spłynęły w jedno i nigdzie nie było najmniejszego, jasnego punktu.
Stał pośród bezlitosnej nocy, która pochłonęła wszystkie gwiazdy, zacierając jakby wszelkie drogi, którędy mógł nadejść ratunek dla jego cierpiącego dziecka, i wydało mu się nagle, że zapadł w bezkres przestrzeni świata, czarnej, pustej przeraźnie i beznadziejnej zupełnie. Nie było tu absolutnie nic, jeno rozpacz i żałoba. Jak człowiek, który ujrzał pod stopami niezgłębioną przepaść, zakrył twarz dłońmi i wykrzyknął półgłosem, tracąc niemal zmysły:
— Boże... gdzież jesteś, o Boże?
Dopiero nad ranem przybył lekarz. Opóźnił się z powodu wypadku w drodze. Niels i Soeren wpakowali wóz w rów tak głęboki, że musieli do-