Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przez chwilę słychać było jeno, jak szczęki chłopcu kłapią. Wkońcu rzekł spiesznie, ochrypłym głosem:
— Ole, Krystjan, Juljusz, Andersen.
— Czyś jest synem starego Andersa Jörgena ze Skibberupu?
— Tak.
— Tedy zeszłego roku przysposabiałem cię do konfirmacji, prawda?
— Tak!
— Przybywasz prosić, bym przywiózł wiatyk święty? Słyszałem, że ojciec choruje od pewnego czasu.
Na te słowa zadrżał chłopak, zaczął niespokojnie przebierać odzianemi w pończochy nogami, a czapka w jego rękach obracała się wkółko.
— Coprawda, godzina dość późna i ciężkie są warunki, ciągnął proboszcz dalej atoli nie odmawiam, z uwagi na powagę chwili. No, mów, masz coś jeszcze widzę na sercu? Droga, myślę, jaka taka! Czy odrzucono już zaspy na gościńcu?
— Tak... ale...
— A czy poza wzgórzem zmieciono także śnieg?
— Właśnie ludzie pracują...
— Dobrze. Wracaj do koni i bądź gotów. Zaraz się przysposobię.
Powiedziawszy to, uczynił proboszcz ponowny gest i wrócił do bawialni, nie zwracając uwagi na bezradne, wytrzeszczone oczy chłopca, które patrzyły nań od drzwi.
Wkroczywszy tu, zobaczył kapelana, wychodzącego właśnie wraz z panną Ranghildą z pokoju stołowego i błysk przelotny rozpogodził twarz jego.