Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ha, trudno to wiedzieć! — odburknęła niechętnie — Powiedział, że idzie o chorego i chce, by ksiądz proboszcz jechał.
— Do chorego? W taki psi czas? I to w dodatku po nocy? Cóż to może być za człowiek, Lono?
— Ha, trudno to wiedzieć! Ale powiada, że jest synem Andersa Jörgena ze Skibberupu.
— Hm... tak więc,... wielki Boże... stary Jörgen wybiera się na drugi świat... Gdzież posłaniec?
— Wpuściłam go do kancelarji.
Proboszcz wypróżnił filiżankę, otarł serwetą usta i wstał.
Idąc ku kancelarji, dobył z tylnej kieszeni surduta czarną, jedwabną czapeczkę, którą zawsze wkładał, zanim ukazał się owieczkom swoim. Jednocześnie odkrząknął silnie, chcąc dać znać, że jawi się we własnej osobie, i wszedł do tak zwanej kancelarji, czyli pracowni, ochrzczonej przez parafjan tem urzędowem mianem.
Stał tu pod drzwiami, w ciemku mały człeczek, przybrany w znacznie większy, niż wypadało, płaszcz podróżny, z którego wyglądał jeno kosmyk jasnych włosów, sino-czerwone dłonie i nogi, tkwiące w białych, wełnianych pończochach.
— Dobry wieczór! — rzekł proboszcz i uczynił ręką gest — To ty chcesz ze mną pomówić, chłopcze?
Z płaszcza doleciał naprzód odgłos czkawki, potem zaś trwożnym szeptem rzucone:
— Tak jest.
— Jakże ci na imię? spytał proboszcz, tonem dodającym otuchy.