Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przebija ściany, do nieba leci ton czarowny. Ale skąd?... Co to jest?... Andrzej wysuwa się z pokoju cicho, by nie spłoszyć cudnej melodji. Słucha i kroki swe kieruje śladem śpiewu, idzie w głąb domu niby lunatyk, bo jeszcze nie wie, czy to sen, czy jawa. Stanął przy drzwiach zamkniętych, za niemi śpiewają, cały chór, jednolicie z uczuciem, równo, jakby w kościele. Dominuje głos znajomy, piękny, silny bas dziadka Dębskiego.
Andrzej otwiera drzwi cicho, jaknajciszej, prawie bez szmeru.
Spojrzał i znieruchomiał.
Na środku izby czeladnej, w około ogromnego komina stoi sporo ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci. Otaczają oni fotele, na których siedzą starzy Dębscy w sukniach odświętnych, za nimi Hania, w postawie skupionej i rozmodlonej. Pan Marcin trzyma w ręku książkę, daleko od oczu odsuniętą i basem intonuje.
— „Bóg się rodzi, moc truchleje“.
— „Pan w niebiosach, niepojęty“, — odpowiada zebrany tłum służby, i pieśń pobożna płynie z powagą i siłą królewską, huczą w niej organy zapału.
Andrzej patrzy, patrzy i czuje, że niema duszy. Że dusza uleciała mu tam do nich, wśród tych śpiewających i że on po nią musi do nich iść. Uczuł kołatanie w sercu; żyłka