Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krew pradziadów i buntuje inne żyły, bardziej kosmopolityczne.
Andrzej walcząc z sobą, słuchał jak za oknem wyła wiejka, jak śnieg sypał całą falą w szyby i mącił świat w otchłań dymną. Kilka razy ogarnęło Andrzeja uczucie dziwnie miłe, jakby spał na piersiach matki, raz drgnął z przerażenia, bo mu się wydało, że jest wśród dzikich. Zawieja śnieżna była na dworze, i zawieja uczuć wirowała w mózgu Andrzeja. Drażnił się, rzucał na pościeli, parę razy chciał zawołać o konie i uciekać stąd czemprędzej.
W takiej wichurze wrażeń zasnął twardym snem. Śnił, że był dzieckiem i, że matka kołysała go do snu, stara zaś niania śpiewała mu piosenki o żołnierzach, królewnach i smokach. Śnił, że święty Mikołaj przyniósł mu przez okno zabawki na gwiazdkę i że w sekrecie przed nim strojono i zapalano choinkę.
Było mu dobrze, jasno i tak bardzo ciepło, tak swojsko. Obudził się lekko jakby pod dotknięciem skrzydeł anioła. W pokoju ciemno, tylko świecą gwiazdy na niebie i mrugają zalotnie i wiejka ucichła. Rój gwiazd, mleczna droga, całe niebo w ogniu gwieździstym. Uroczyste niebo, jakby w złotogłów, w brylanty ustrojone. I śpiew! Skąd ten śpiew?... Andrzej powstał i słucha.
Śpiew rytmiczny, melodyjny, płynie czystą nutą, rzewną a podniosłą, grzmi donośnie,