Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/036

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stwem, wabił do siebie sarny i płakał nad niemi.
Pewnego ranku, Agata poszła do miasta po zakupy, Adam do boru na codzienny obchód. W izbie został Grzegorz i gotował śniadanie. Dzieci bawiły się z królikami a Józek nożem łupał trzaski na podpałkę.
Dzień był mroźny i słoneczny; śnieg szklił się jaskrawo, na oknach osiadły desenie z mrozu, jak kwiaty.
Stary Grzegorz po śniadaniu zabrał się do robienia chodaków z łyka dla siebie i Adama, pomagał mu Józek. Pracowali do południa. Słońce przygrzewało mocno i okna pozbywszy się lodu spłynęły wodą. Nagle Józek zawołał.
— O la Boga! dziadusiu co saren! patrzajta, musi tato wraca czy co?...
Stary zajrzał w okienko i zdumiał. Na polance Majdanu kręciło się mnóstwo burych plam sarnich, były jelenie, nawet śmigały zające. Zwierzęta strzygły uszami, zdradzając niepokój. Z głębi lasu wyskakiwały co raz nowe.
Grzegorz patrzał, coś mruczał i twarz jego spoważniała. Józek zaciekawiony spoglądał to w okno, to na dziadka.
— Dziadusiu czego się tyle ich zbiegło?...
Stary szedł do drzwi.